Ostatni post z poprzedniej strony:
Pisanych w tej chwili wspomnień fantomaszaKombinat pracuje, czyli Nowa Huetter
odcinek 3 - Etappe 2
Jadąc do Krakowa nie mogłem pozbyć się przeświadczenia, że miłą pamiątką z Krakowa byłyby autografy. W Dreźnie się nie udało, w Warszawie też. Z tych dwóch porażek wyciągnąłem wnioski i mocną chęć odbicia ich w Krakowie. Oczywiście nie było mowy, by dostać autografy przed czy po koncercie (chociaż w sobotę bus wiozący muzyków przejechał obok nas). Kraftwerk należało spotkać "na mieście". Najlepsza do tego sposobność była w sobotę. Ralf, wielki miłośnik kolarstwa, jak się domyślałem, nie mógł odmówić sobie obejrzenia fragmentu wyścigu Tour de Pologne, finiszującego tego dnia w Krakowie. Sobota była nadal deszczowa, co plany komplikowało. A jeśli zostaną w hotelu - dyskutowaliśmy w gronie Konfraterii. Wtedy nici z autografów. Wiedzieliśmy, że wyścig będzie finiszował po 16 gdzieś na al. Focha, wcześniej przejeżdżając przez Rynek Główny. Mając sporo czasu wybraliśmy się na spacer po urokliwym Kazimierzu, bylismy na Starym Rynku, pstrykaliśmy sobie zdjęcia, tam gdzie "powinniśmy" je robić jako turyści. Słowem Konfrateria na wakacjach. To, co nas wyróżniało, to kraftwekowe koszulki, na ogół zresztą ukryte pod kurtkami. Przed 16 coś mnie ciągnęło na Rynek, przyspieszałem krok, gnając ul. Starowiślną w kierunku Rynku. Wpadliśmy całą grupą na Rynek, na kilka minut przed przejazdem wyścigu. I zaczęliśmy obchodzić wolno cały plac, uważnie rozglądająć się wokół. Patrzyłem na gęstnięjący tłum, szukając znajomych ze sceny twarzy. Jeden z nas, kraftjacek, miał genialną myśl. Streścił ją potem słowami: "No przecież nie będą stać na deszczu, raczej sobie usiądą w jakiejś kawiarni i wyjdą tylko na moment przejazdu wyścigu". Po chwili zawołał mnie, pytając: "czy tam nie siedzi Fritz?" Spojrzałem w ślad za nim i faktycznie, przy stoliku blisko okna w kawiarni Europejskiej siedział Fritz Hilpert, obok uśmiechnięty Ralf Hütter. Uff, znaleźliśmy ich. W tym momencie wyścig już dla mnie nie istniał. Przestałem słyszeć helikoptery mediów, samochody obsługi. Nic. Nie trwało długo, gdy w drzwiach pokazał się Ralf. Ubrany był w ciemną koszulę, dość długą kurtkę, ciemne spodnie i trampki-które-wyglądały-jak-tanie-trampki-z-Chin-choć-wcale-nie-były-tanie-i-nie-z-Chin. Zastosowałem sprawdzoną sztuczkę, która świetnie nastraja Niemców poza ich ojczyzną. Zagadnąłem go po niemiecku, a nie angielsku, prosząc o autograf na książce programowej. Uśmiechnął, kiwną zachęcająco głową i podpisał. Potem poszedł spojrzeć na kolarzy, by po chwili podpisywac płyty reszty Konfraterii. Kolejny wyszedł Fritz - jak się okazało przesympatyczny, bardzo uprzejmy (kindersztuba!) człowiek. Podpisał się obok swojego zdjęcia. Wyciągnąłem tez okładkę CD Minimum Maximum, prosząc o dedykację dla mojego synka. Uśmiechnął sie i napisał: Für Kacper von Fritz Hilpert. Vielen dank - giąłem się w podziękowaniach. Jakby szczęścia było mało, kolejnym wychodzącym z kawiarni, a w zasadzie stojącym obok, był Emil Schult, artysta plastyk, nieformalny członek zespołu. Herr Schult! - krzyknąłem. Znasz mnie? Oczywiście. Proszę o autograf - Emil z namaszczeniem wykaligrafował swój podpis. Korzystając jeszcze z okazji, cała trójka podpisywała bowiem płyty podstawiane przez Konfraterię, poprosiłem, paplając bez przerwy w języku Goethego, o podpis Ralfa na okładce - bez problemu (nie licząc flamastra, który prawie zaniemógł) i dedykację Emila, także z powodzeniem. Zdążyłem jeszcze zapytać Fritza o resztę zespołu (Są w hotelu - odpowiedział, odchodząc z szerokim uśmiechem na twarzy) i już Kraftwerku nie było. Tylko Emil Schult, otoczony kilkoma znajomymi, wolno szedł w stronę Bazyliki. Wtedy oprzytomniałem, choć moje pytanie o tym nie świadczyło - Ci kolarze to już jechali? Jechali. Jeden to nawet spowodował kraksę. Nic o tym nie wiedziałem.
Z tego co jest mi wiadomo, jeszcze jakaś grupa fanów spotkała panów z Kraftwerk gdzieś w Krakowie. Im jednak muzycy odmówili autografów. Widocznie, nie zagadali do nich po niemiecku.