Kiedy zaczynałem słuchać muzyki "na poważnie" (pod koniec podstawówki, czyli ponad 13 lat temu), Jean Michel Jarre był dla mnie w tamtym czasie muzycznym guru. Moje pierwsze kasety jakie kupowałem to było wszystko co nagrał Jarre, jako pierwsza to Koncerty w Chinach. Choć kochałem wtedy jego muzykę, nie mogłem się „przebić” jedynie przez
Zoolook. Ta płyta wydawała mi się dziwna, bardzo nietypowa jak na jego twórczość. Czasem wydawało mi się, że jest wręcz bezsensowna i nie mogłem zrozumieć, dlaczego jest uważana za jego największe osiągnięcie artystyczne na równi z
Oxygene (a może i nawet największe). Po wielu latach, a dokładnie - tydzień przed koncertem Jarre'a w Gdańsku, posłuchałem tej płyty na nowo, dla odświeżenia.
Ethnicolor rzucił mnie na kolana i wręcz poraził brzmieniami, bogactwem sampli, a przede wszystkim – zabójczym klimatem i tą melodyką. Dlaczego ja nie doceniłem wcześniej tej płyty? Nawet
Diva po wielu latach jest dla mnie dużo łatwiej strawna i dziś tę płytę wolę dużo bardziej od
Magnetic Fields, który w przeszłości bardzo lubiłem. Z sentymentu cenię najbardziej
Oxygene,
Equinoxe i
Rendez-Vous, ale pewnie niedługo się to zmieni